Polub mnie na facebooku

wtorek, 17 czerwca 2014

Orange Warsaw Festival

Zawsze wiedziałam, że swoich marzeń nie można uzależniać od innych ludzi. A kiedy prawie rok temu samotnie wybrałam się na niesamowity koncert Stinga wiedziałam, że świat stoi przede mną otworem, dlatego kiedy zamówiłam bilet na najlepszą warszawską imprezę liczyłam się z tym, że ostatecznie mogę pojechać bez nikogo. Nie byłam więc zła, gdy im bliżej koncertu wykruszało się coraz więcej potencjalnych kompanów. Wiem, że podróże w pojedynkę dużo uczą, więc spakowałam się w mały plecak, wzięłam śpiwór, zarezerwowałam przejazd i pojechałam zwiedzić stolicę. Ostatni raz byłam tam również na koncercie aż cztery lata temu, i oprócz hali EXPO udało mi się zobaczyć jeszcze stację Orlen. Tym razem moja wyprawa obejmowała nieco więcej punktów i chętnie pokazałabym Wam z niej zdjęcia, przez które wpis byłby na pewno ciekawszy gdyż przygotowałam coś specjalnego i natrudziłam się przy tym okropnie, ale posiadaczem mojego aparatu został już ktoś inny. 


Jest piątek, 4:30. Wstaję bez najmniejszego problemu. Siedząc w autobusie przyglądam się ludziom, którzy już od 6 rano stawiają czoła kolejnemu dniu. Sama myśl o koncertach dostarcza mi taką dawkę adrenaliny, że nie jestem w stanie zmrużyć oka. Kilka piosenek później budzę się w Łodzi. Uśmiecham się, bo to właśnie tu, kilka lat wstecz jadąc na Mistrzostwa Polski do Płocka usiadłam kobiecie na głowę, myląc ją z podwyższonym siedzeniem na końcu busa. Wspominki nie trwają jednak zbyt długo, gdyż jeszcze w trakcie myślenia zasypiam.


Wysiadam na nieznanej mi stacji i kieruję się do centrum. Kompletnie nie znając miasta wjeżdżam na Pałac Kultury, żeby z wysokości wyhaczyć miejsca warte zobaczenia. Ładną pogodę marnuję w Złotych Tarasach szukając nerki, w której chowam wszystkie najważniejsze rzeczy, co by ich nie zgubić. 3 dni później oczywiście je tracę. Kiedy wychodzę na podbój miasta zaczyna lać. Moja marynarka okazała się nie być wodoodporną, więc na starówce zamieniam się w zmokłą kurę. Poddaje się, dzwonię do kuzynki i godzinę później grzeję tyłek w cieplutkiej kawalerce. Piątkowy wieczór spędzam w jednej z warszawskich knajpek przy scrabblach i gorącej czekoladzie. Aby jednak zrobić coś szalonego przechodzę na czerwonym świetle. Pierwszy, ale nie ostatni raz w ten weekend, gdyż dzień później uciekam dwóm policjantom, którzy już zacierali ręce na myśl o wypisaniu mi mandatu. 



Nadchodzi sobota. Dzień, dla którego tu przyjechałam. W podskokach udaję się na stadion i od razu kieruję się do stoiska z płytami. W ramach rekompensaty za nieobecność na jednym z wyczekiwanych koncertów kupuję sobie kolejną, chyba osiemdziesiątą płytę i zmierzam w stronę sceny. Zaczyna się pierwszy koncert, a ja się rozklejam. Szybko przypominam sobie, że największą wadą festiwali jest to, że każdy czeka na inną kapelę, więc kiedy ja skaczę z nogi na nogę na The Kooks, czy też drę się w niebogłosy na Bombay Bicycle Club, inni ludzie stoją nieruchomo, jakby znaleźli się tam za karę. Modlę się, aby do Florence wszyscy się rozgrzali. Bo nie oszukujmy się: nie dość, że była headlinerem, to również najbardziej wyczekiwaną gwiazdą drugiego dnia festiwalu. Po siedmiu koncertach w końcu przychodzi czas na ten najważniejszy, i tu należy się ogromny szacunek dla wielkiej Artystki rzucającej się w publiczność. Mimo, że stolicę opuściłam późnym niedzielnym wieczorem, to doskonałą kwintesencją tego wyjazdu był koncert Flo, który naprawdę nie mógł być lepszy. Już sama prośba gwiazdy kilka dni przed show o wybranie piosenek na setlistę była ogromną niespodzianką. 

Jako że jestem straszną beksą i wzruszają mnie nawet teledyski (jeden, ale jest naprawdę smutny więc mam prawo ryczeć już po pierwszej nutce) a także programy telewizyjne, to pół koncertu wylewam morze łez, a przez drugą połowę wycieram resztki makijażu spływające po mojej twarzy. Moment, w którym spełnia się kolejne marzenie jest naprawdę bezcenny.





Ostatnia piosenka sprowadza mnie na ziemię i przypominam sobie jak bardzo nienawidzę koncertów za wprowadzanie mnie w krainę uczuć ambiwalentnych. Tym razem przeważa smutek, że wszystko jest przeszłością, a mnie zostało tylko odliczać do następnego wydarzenia muzycznego.




2 komentarze:

  1. Christina Aguilera-Hurt & Dom nie do poznania :D hahahah, KOCHAM!

    OdpowiedzUsuń
  2. ale lubie czytac twoje posty. siadanie babce na glowie.. serio nie wpadlabym na to haha <3

    OdpowiedzUsuń