Polub mnie na facebooku

wtorek, 16 czerwca 2015

Weekend w Paryżu


 Kiedy jestem uziemiona w domu na ponad miesiąc, chcę strzelić sobie w łeb. Kiedy moja dwumiesięczna przygoda z lekami dobiega końca i nie przewiduję, że teraz czekają mnie zastrzyki, chcę strzelić sobie w łeb. Kiedy mimo wszystko muszę biegać na uczelnie i nadrabiać wszystkie zaliczenia i nie śpię przez tydzień, chcę strzelić sobie w łeb. Kiedy rodzice biorą mnie w góry żeby zwiększyć moją wydolność i nie mam siły dojść z parkingu do szlaku, chcę strzelić sobie w łeb. Ale kiedy przy ostatniej kontroli dowiaduję się, że została mi już tylko rehabilitacja, korzystam z kilku dni wolnych, obdzwaniam wszystkich znajomych, wyciągam plecak i trzy dni później jestem w Paryżu, co by dać mu jeszcze jedną szansę na przekonanie mnie do siebie. Bo w  zeszłym roku dupy mi nie urwał. Niestety. 



Tym razem byłam przygotowana na wszystko. Spakowałam ciuchy na każdą pogodę, znalazłam mapę która okazała się być zbędna, naładowałam kamerę i zaopatrzyłam się w stary telefon. Nie przewidziałam jednak tego, że wieczór w hotelu spędzę na oglądaniu koncertu mojej największej miłości i robieniu sobie zdjęć z telewizorem. W ten sposób rozładowałam kamerę jeszcze przed tym, jak wyszłyśmy zwiedzać miasto i zmuszona byłam fotografować wszystko starym Samsungiem, który ledwo chodził. 


Jako że wielką fanką chodzenia nie jestem, na początek wybrałyśmy podróż publicznym środkiem transportu. Wychodząc z metra trafiłyśmy na ulicę otoczoną sklepami o uroczych nazwach takich jak pussy, sexy souvenirs czy sex machine i wplecionym między nimi Mc Donaldem, która prowadziła do najsławniejszego wiatraku we Francji, który okazał się być dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Na szczęście Moulin Rouge to tylko kawałek dzielnicy Montmartre, która zauroczyła mnie jak żadne inne miejsce w mieście. To niekończące się kolejki do bazyliki Najświętszego Serca i zapierająca dech w piersiach panorama miasta. Panowie ubrani w obcisłe polówki, apaszki i berety. Miliony turystów chowających się po kątach z kanapkami i zakamarki, które są inspiracją dla artystów z całego świata. To właśnie taki Paryż chciałam zobaczyć.






Paryż to miasto, które prędzej zejdziesz wzdłuż i wszerz niż znajdziesz działającą toaletę/wolną toaletę/toaletę która nie jest w remoncie bądź w ogóle toaletę. Ten sam problem występuje kiedy szukasz dostępu do wifi i zatrzymujesz się przy każdej kafejce wpisując fikcyjne dane, żeby chociaż przez chwilę połączyć się z siecią i wrzucić zdjęcie na insta co by się pochwalić, gdzie aktualnie gnijesz w upale.

Przede wszystkim jednak jest to miejsce, w którym warto się zgubić. Odhaczyć najważniejsze zabytki, wyrzucić mapę i pójść gdziekolwiek. Zboczyć na chwilę z drogi. Skręcić o jedną uliczkę za późno i odbić za bardzo w prawo. Oddalić się od centrum i powoli spacerować chłonąc czar tego miejsca. Nieważne gdzie zajdziesz, nie będziesz żałować - zawsze znajdzie się coś, co zachwyci.
















Coraz bardziej przekonuję się, że nie jestem typem człowieka, który lubi być w jednym miejscu. Wyjazdy, nawet te najkrótsze niesamowicie mnie uspokajają i napędzają do dalszego działania. I mimo, że nadal nie jestem największą fanką kultury francuskiej to wiem, że wypad do Paryża zostanie na mojej liście "must do" przynajmniej raz w roku. To niesamowita odskocznia od codzienności, która podsyca adrenalinę przed wakacyjnymi wojażami. 

A zapowiada się ich kilka! :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz