Polub mnie na facebooku

poniedziałek, 4 maja 2015

ASR. Autostopem do Grecji

Pamiętam swojego pierwszego stopa jak dziś. Banda czternastoletnich dzieciaków wybrała się na obóz sportowy i strasznie chciała się dostać do McDonalda, który znajdował się w miejscowości obok. Nigdy nie zapomnę jak we czwórkę władowaliśmy się jakiemuś biznesmenowi do auta, który zatrzymał się aby sprawdzić drogę na mapie i do tej pory uważam, że był to większy hardkor niż spanie przy autostradzie w Serbii. Bo właśnie to robiłam kilka dni temu. Ale od początku.

Wszystko zaczęło się od zeszłorocznej, pierwszej dla mnie edycji ASR. Adrenalina, której wtedy doświadczyłam uzależniła mnie do tego stopnia, że bycie w jednym miejscu przestało mnie zadowalać, a niepodróżowanie uważam za marnotrawstwo. Gówno jeszcze widziałam, ale zdążyłam się przekonać że świat jest zbyt piękny aby go całego nie zobaczyć, dlatego w tym roku namówiłam znajomych na przygodę życia i razem ruszyliśmy na wyścig autostopowy z Wrocławia na półwysep Chalcydycki.

Na drogę spod Ekonomicznego aż do Czech narzekać nie mogę, gdyż szła naprawdę sprawnie. Sprawy zaczęły się komplikować kiedy starsze małżeństwo zostawiło nas przy parkingu centrum handlowego w Olomucu będąc przy tym przekonanym, że mamy najlepszą miejscówkę na złapanie kogoś kto jedzie do Brna. Faktycznie - stopa złapaliśmy wyjątkowo szybko. Zanim jednak do tego doszło zrobiliśmy dwudziestominutowy spacer przez łąki i pola, łapaliśmy stopa w drugą stronę żeby ostatecznie przebiec przez środek autostrady i wpakować się młodemu Czechowi do Skody. Pół drogi tłumaczyliśmy mu, że zostaliśmy wysadzeni w nienajlepszym miejscu i miło by było z jego strony gdyby mógł nas wysadzić przy autostradzie. Kilkadziesiąt kilometrów później łapię doła na stacji przy centrum Brna. Wtedy ratuje nas młoda para, która jedzie na Słowację, skąd odlatuje do Grecji.

- Jest ! Jedziemy do Bratysławy! - usłyszałam od Michała. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że rzucił na nas zaklęcie.




 Bratysława będzie mi się jeszcze długo śniła po nocach. Przede wszystkim była to nasza pierwsza noc w podróży, którą na szczęście udało nam się spędzić w  ciepłej ciężarówce więc nie narobiłam sobie wstydu przy rozkładaniu namiotu. Wtedy też przeszłam pierwszy poważny kryzys i budząc ludzi porannym wyciem szukałam pierwszego Polskiego Busa, który zawiezie nas  z powrotem do Polski. Gdyby ktoś chciał wybrać się w podróż z  zapaleniem płuc będąc pewnym, że to neuralgia międzyżebrowa, to zdecydowanie odradzam. Ciężko stwierdzić kiedy kończy się wytrzymałość a zaczyna głupota. W każdym razie po dłuższym zastanowieniu i spisaniu plusów i minusów zaistniałej sytuacji doszłam do wniosku, że przyjemniejsze będzie płakanie na cieplutkiej plaży niż w domu pod kołdrą, więc po magicznych czternastu godzinach na stacji zdecydowaliśmy się na taksówkę, którą dojechaliśmy aż na Węgry. A co! Kto bogatemu zabroni wydać 3,5 euro :D


Na granicy słowacko-węgierskiej nie dane nam było długo czekać. Facet, który nas wziął obudził w nas resztki nadziei na to, że po tylu zmarnowanych godzinach uda nam się dojechać na metę przed finałem, gdyż razem było nam dane przejechać całe Węgry. W międzyczasie dostaliśmy cynk, że dużo par utknęło w Szeged - miejscu, do którego zmierzaliśmy. Kiedy nasz kierowca zgodził się na podwiezienie nas na granicę z Serbią, nie mogliśmy uwierzyć we własne szczęście. Pamiątkowa fota musi być! 



Mniej kolorowo zaczęło się robić w momencie kiedy naszemu kierowcy przestała wystarczać trawka, i mniej więcej na wysokości Budapesztu sięgnął po coś mocniejszego. Ich chyba nie uczą, że takich rzeczy nie łączy się z banknotami.



W ramach podziękowania Wiola umyła mu szyby i ruszyliśmy w dalszą podróż. Tym razem postanowiliśmy przekroczyć granicę na pieszo. Nie wiem czyj to był pomysł - obawiam się że mój - ale nie skończył się dla mnie najlepiej. Podczas kilometrowego marszu tylko mi udało się wpaść w bagno. Od tej pory chodziłam w zimowych skarpetach i espadrylach. Myślę, że kierowcom robiło się mnie żal bo dziwnym trafem od tamtego momentu droga szła nam jak po maśle. 



Z granicy wzięło nas małżeństwo zmierzające do Belgradu. Nie wiem czemu, ale całą drogę byłam przekonana że jedziemy do Bangladeszu i jarałam się ogromnie, że będę mogła wszystkim mówić gdzie byłam. Entuzjazm przeszedł mi wraz z nadejściem smrodu unoszącego się nad Dunajem i widoku czegoś, co u nich nazywane jest domami a u nas zniszczoną stodołą, barakiem, opuszczonym miejscem albo domem satanistów u mnie w mieście koło Maka.

Serbia od samego początku zaburzała moją strefę komfortu i chciałam się z niej jak najszybciej wydostać. Na ratunek przyszło trzech tirowców tureckiego pochodzenia. Każdy z nich był inny. Jeden starszy, drugi w średnim wieku a trzeci całkiem młody. Mimo to łączyła ich jedna rzecz - tir to ich dom, w domu ma się dywany, na dywanie chodzi się boso więc proszę ściągnąć buty i okazać szacunek!


Pierwszy podwiózł nas na turecki parking ciężarówek, skąd od razu do swojego wozu przygarnął nas turek nie mówiący ani po angielsku, ani po niemiecku, trochę po migowemu, ale za to lubił głupie filmy które oglądał w trakcie jazdy a jego ulubioną rozrywką było wyzywanie kierowców, którzy mieli włączone długie światła. Kiedy wieczorem zaprosił nas do suto zastawionego stołu pełnego warzyw, tureckich kiełbas i ichszego chleba pierwszy raz byliśmy załamani, że stereotypy się nie sprawdzają. Naprawdę mieliśmy nadzieję, że zaraz wyciągnie kebaba.

Podziękowaliśmy ładnie za ofiarowane nam jedzenie i rozbiliśmy namiot na stacji przy autostradzie i poszliśmy spać, co by naładować akumulatory na kolejny dzień. 



Rano obudziliśmy się jak zwykle za późno i pierwsze co ujrzeliśmy to stado ludzi w niebieskich koszulkach. Po ciężkiej przeprawie przez Bratysławę wiedzieliśmy, że nie ma co tracić czasu na stacji więc ruszyliśmy na spacer po autostradzie. Państwa, które nie należą do Unii Europejskiej mają to do siebie, że policja przejeżdżająca obok Ciebie zamiast wlepić mandat za chodzenie po niedozwolonym miejscu zatrąbi, pomacha i pojedzie dalej. 
Chwilę później ładujemy się do następnego tureckiego kierowcy i jesteśmy przekonani, że jedziemy z nim do Macedonii. Kiedy okazało się, ze zawiezie nas aż do Saloników nie kryjemy radości. Jest poniedziałek, a my będziemy w Grecji! Życie jest piękne!

Szybko jednak odwołuję mój zachwyt gdy okazuje się, że nasz kierowca ma zgranych kilka swoich piosenek i musieliśmy ich słuchać przez bite dziewięć godzin jazdy. Wtedy pierwszy raz się cieszyłam, że dość długo trzepali nas na granicach - wtedy radio było wyłączone a moje uszy mogły odpocząć. Teraz się zastanawiam, czy właśnie tak czują się ludzie którzy muszą słuchać mojego śpiewu gdy prowadzę. Naprawdę Was wszystkich przepraszam.



Muszę przyznać, że Macedonia robi wrażenie. Zostawiła we mnie ślad trochę ambiwalentny bo widoki naprawdę zapierają dech w piersiach, ale kiedy zaczyna się cywilizacja widać straszną biedę. I tak pewnie jedyne co będę pamiętać to okrzyki kierowcy "eeeee Makedonja" kiedy co chwilę wpadaliśmy w dziurę bo Deniz - tak miał na imię - chciał nam w ten sposób wytłumaczyć że to u nich normalne. Wydaje mi się, że on w Polsce nigdy nie był. Tu nie zdążyłby powiedzieć Makedonja a już byłby w drugiej. 

Nie wiem kiedy minęła ta droga. Dopiero co staliśmy na kampusie a nagle jesteśmy z plecakami na środku czteropasmowej autostrady. Auta jadą jak szalone, obok mnie biegają pająki. To Saloniki, to je Grecja!


Grecja, która naprawdę zasługuje na osobny wpis!





2 komentarze:

  1. Siedzinlmy z Madzią przy stole, pijemy piwko i czytamy w ciszy twoją notkę - co chwila któraś wybucha smiechem 😘 Nie umarłaś!

    OdpowiedzUsuń
  2. i własnie po to masz prowadzić tego bloga! :) nie otwierałam go do tej pory bo najnormalniej znowu zazdroszczę. notka utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że marnuje swoje życie :<

    OdpowiedzUsuń