Polub mnie na facebooku

sobota, 14 lutego 2015

Pierwszy lot samolotem i Ed Sheeran na wieczór

Sobota. Jest kilka minut po siedemnastej, a ja przygotowuję owsiankę. Śniadanie to ponoć najważniejszy posiłek dnia, więc dorzucam trochę owoców i próbuję odświeżyć pamięć aby przypomnieć sobie za jakie grzechy czuję się tak, jak się czuję.

Piątek.


Czwarta trzydzieści. Wybiegam z domu, bo jak zwykle źle obliczyłam czas potrzebny na ogarnięcie się i dzień zaczynam przebieżką na przystanek, a uśmiech - mimo że senny - nie schodzi z mojej twarzy. Psuje go dopiero widok odjeżdżającego autobusu, który miał zawieźć nas na lotnisko. Trochę wyklinam pod nosem, ale wyciągam śniadanie i czekam. Na miejsce docieramy z lekkim opóźnieniem, ale na tyle wcześnie, aby pospacerować po strefie bezcłowej. W międzyczasie czekam aż dostanę zawału. Nie dość, że będzie to mój pierwszy lot samolotem, to wszyscy mnie porządnie nastraszyli. Czasem mam wrażenie, że moi przyjaciele mnie nienawidzą. Trochę się obawiam, że gdyby zakłady bukmacherskie otworzyły zakłady czy zwymiotuję przy starcie czy dopiero podczas lądowania, to większość z nich poszłaby obstawiać. 

Siedzę w samolocie i moje wszystkie myśli skupiają się wokół tego, że okna są zamarznięte. Szybko dochodzimy do wniosku, że powinni zatrudnić osobę odpowiedzialną za odśnieżanie samolotu, a potem palimy się ze wstydu, kiedy słońce szybko roztapia szron i przed nami ukazuje się niesamowity widok, przez który automatycznie dostaję mdłości. Przez chwilę zapominam o zawrotach głowy i wybucham śmiechem, kiedy mały chłopczyk koło mnie pyta obsługę z jaką prędkością lecimy.
- 850 kilometrów na godzinę
- łaaaaaaaaaaaaaaaaał !!!!!!!!
Uśmiech znika kiedy okazuje się, że to mój kompan jara się jak małe dziecko, a ja nie zauważam kiedy wylądowaliśmy. Przeżyłam. W myślach odhaczam kolejne marzenie i nie mogę się doczekać, aż naprawdę zrobię to po powrocie. I to dwa razy!


Stolica wita nas bezchmurnym niebem i delikatnie grzejącym słoneczkiem. Jako że Warszawę darzę uczuciem gorącym, to czas spędzamy nad wyraz aktywnie. Przechadzając się po mieście szybko zapominam czym jest dieta, po drodze zdobywam męża a kiedy na sjestę wybieramy rockowy klimat Hardrocka czuję, że żyję, choć moje nogi odmawiają mi już posłuszeństwa. W międzyczasie przypominam sobie, że Rafał przyjechał na koncert bez biletu, więc przez cały dzień padamy ofiarami oszustów, hien koncertowych sprzedających bilety za pół tysiąca, niewywiązujących się z umowy kretynów aż wreszcie trafiamy na sympatyczną dziewczynę, której bilet jedzie ze śląska i jeśli dotrze, to nie zostanę sama na koncercie. Wybija siedemnasta. Czas wyruszyć na Torwar - miejsce, dla którego przyjechaliśmy. 

Stoję w kilometrowej kolejce na koncert a Rafał nareszcie kupuje bilet. Włącza się mój tryb narzekania i sama dla siebie jestem nie do zniesienia. Kiedy po kilku przestanych godzinach udaje nam się wejść do środka nie pcham się pod samą scenę, tylko staje w bezpiecznej odległości, zachwycam się supportem i czekam na Sheerana, który o dziwo wychodzi punktualnie. Czy ja naprawdę jestem w Polsce?


Rudzielec mnie zaczarował. Odkąd na początku koncertu nakrzyczałam na - jak się okazało - starszą kobietę która przesłaniała świat swoim ogromnym tabletem, przestałam zwracać uwagę na wszechobecne telefony nagrywające całe wydarzenie. Swój natomiast wyłączam i daję się ponieść emocjom, których nie odczuję na późniejszym przeglądaniu filmików. Drę ryja na każdej piosence tak samo jak drą się moje plecy, że powinnam dać im odpocząć. W połowie koncertu odpływam wyobrażając sobie, że gra tylko dla mnie.
Kiedy wszystko dobiega końca pierwszy raz nie płaczę, a moje uczucia nie są ambiwalentne. Jestem przeszczęśliwa, ale chyba zbyt zmęczona aby zrozumieć, że to już koniec. Bezskutecznie czekam na okres pokoncertowy, który swoimi objawami przypomina głęboką depresję. Jestem dość zmieszana moim nastrojem więc kupuję najdroższą colę na idealne zwieńczenie dnia. Muszę gdzieś zapisać, że wytrzymałam bez niej aż półtora miesiąca.

fot. J. Iwanow


Potem jeszcze tylko przez ponad cztery godziny trafia mnie szlag, ludzie sprzedają mi skasowane bilety na komunikację miejską, a ja marznę na obszczanym dworcu między obcokrajowcami umawiającymi się na ustawkę. Odczuwam ogromną ulgę, kiedy po trzeciej siedzę w ciepłym autobusie, w kieszeni mam ostatnie dwa złote i wiem, że już o dziesiątej będę w domu.




Czuję się świetnie.
A wieczorem idę na Greya :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz